Apolinary Kurowski (ur. 1937), urodził się w Kościerzynie.
W latach 1947 - 1955 mieszkał w Zawierciu, rodzinnym mieście Matki, Marii de domo Powroźnik. Tu ukończył I LO im. Stefana Żeromskiego (matura w 1955 r.). Absolwent Politechniki Śląskiej, pracował jako inżynier górnik w Bytomiu i Nowej Rudzie.
Po przejściu na rentę poświęcił się fotografii, a potem kolekcjonerstwu - numizmatyce
i filatelistyce. Mieszka w Jeleniej Górze.
Powrót do czarnego i białego
„Od 1960 roku zawsze miałem aparat fotograficzny i nie ograniczałem się do robienia pamiątkowych zdjęć rodzinnych. W mieszkaniu, w łazience, organizowałem sobie ciemnię, sam wywoływałem filmy i próbowałem robić zdjęcia w coraz większych formatach. Po przejściu na rentę inwalidzką w 1977 roku pasja fotografowania pochłonęła mnie całkowicie.
Zostałem członkiem Jeleniogórskiego Towarzystwa Fotograficznego, uczestniczyłem
w wielu zbiorowych wystawach fotograficznych, miałem ich też kilka indywidualnych,
a głównym tematem moich zdjęć, obok fotografii reportażowej i satyrycznej, była kobieta w portrecie i akcie” - tak o początkach swej przygody z fotografią napisał Apolinary Kurowski we wspomnieniowej książce „Powrót do Zawiercia”, której słów kilka poświęcę na końcu tego tekstu, bo przede wszystkim jest on o wystawie fotografii Kurowskiego. Wystawa to o tyle niezwykła, że prezentuje wybrane prace z lat 1978 - 1984, wyłącznie czarno-białe z jednym tylko wyjątkiem kolorowym, aby preceptor wiedział, że autor potrafi fotografować „na kolorowo”, tylko tego nie lubi…
Gdyby autor poprzestał na fotografowaniu kobiecego ciała w pełnej palecie jego atrybutów (piersi, pośladki, łono, uda, nogi) wówczas mógł ulec pokusie robienia zdjęć często obscenicznych, czysto dwuznacznych obyczajowo. Pokusa była zresztą wielka, bo rozkwit
twórczości fotograficznej Apolinarego Kurowskiego przypadł na przełom lat 60. i 70. minionego wieku, kiedy peerelowska publika z wypiekami na twarzy oglądała słynne Salony VENUS ze śmiałymi aktami autorów z całego świata, a pryszczaci, domorośli fotoamatorzy próbowali - zwykle ze śmiesznymi, zgoła pornograficznymi efektami - robić na kliszy ORWO akty swoich sympatii.
Kurowski, który sam wystawiał na VENUS, był już dojrzałym mężczyzną, doskonale wiedzącym, gdzie dołożyć cień, jak naświetlić negatyw, aby oczywisty erotyczny podtekst przenieść w świat wielkiej metafory ludzkiego życia, zaklętej w kobiecym ciele.
Twarze, młode i dojrzałe, wystylizowane usta i oczy, rekwizyty i ,,scenografia” kadru, często tajemnicza aura fotografii - zrobionej w plenerze, w atelier, gdzieś we wnętrzach - komponują się razem w koncepcję fototeki rodzaju żeńskiego, uzupełnianej czasem (jak mniemam…) raczej z obowiązku, raczej en passant zdjęciami pejzaży, scen rodzajowych, ba, ostatecznie
nawet facetów. Bywa, że mają oni podmalowane oczy, mocny makijaż, jakby autor był bezgranicznie, a przy tym szczęśliwie uzależniony od archetypu kobiety.
Najczęściej to Afrodyta, rzadziej Demeter…
W pracach Kurowskiego widać zresztą dyskretną walkę między motywem kobiety-kochanki i kobiety-matki. Ta pierwsza, zawsze uwodzicielska i nigdy wyuzdana. Ta druga, dojrzała i zawsze w swym macierzyństwie piękna i podniecająca - przy czym określenia tego używam od źródłosłowu, podniety, czyli impulsu do sięgnięcia po kontekst kulturowy, gdzie cielesność to symbol zbratania z naturą, której doznawali Adam i Ewa w Raju. Bibilijnego węża artysta zamienia niejako od niechcenia w łabędzia - jak Zeus - kuszącego Ledę.
Łacinnik z I LO, prof.Miernik, byłby dumny ze swego ucznia…
Widać zresztą w jego fotografiach swoiste ,,oczytanie” plastyczne, wyrażone we wmontowanych motywach luster, okien, obrazów w obrazach - symbolice rodem z tradycji malarstwa europejskiego.
Matka z dzieckiem, stojące w wodzie - jakby chciały powtórzyć akt chrztu, wyzwolone ze wstydu nagości; sylwetka kobiety, stojącej na skale - jakby chciała dać się unieść siłom natury; skryta w cieniu, siedząca na parapecie NN - jakby swoją erotycznością była mocno znudzona, może nawet zawstydzona… Te i inne, zainscenizowane na kadrach przez autora sytuacje, świadczą, że nie poddał się mocy - szybszej od myśli - migawki, tylko panował nad nią do końca, do momentu czarownego dla każdego fotografa, kiedy to on - jak Demiurg - decyduje, co jest na kliszy.
Kurowski potrafi pomajstrować przy kadrze, potrafi też zrobić fotografię kolorową, jednak - odnoszę wrażenie - czynił to wbrew sobie. Czerń i biel, ze wszystkimi ich walorami, oddają jakąś etykę, filozofię plus / minus. Ciało jest piękne, brak ciała jest brzydki; ciało tajemne jest lepsze od obscenicznie odkrytego; KOBIETA ma przewagę - kształtem, formą, szczegółem - nad tym wszystkim, co postrzegamy. Tego dowodzi Kurowski.
„Każdy z rodzajów fotografii wymaga świadomości, co jest w niej najważniejsze: komunikat o sprawach ludzi, o rzeczach i przyrodzie czy też własna emocjonalna wypowiedź twórcy, przejawiająca się w jego ingerencji w obraz powstający na kliszy”-– napisała Urszula Czartoryska (Przygody plastyczne fotografii, 1965). Nie przypadkowo sięgnąłem po słowa tego autorytetu nad autorytetami, po cytat z pierwszej, polskiej, profesjonalnej analizy krytyczno-naukowej XI Muzy pt. Przygody plastyczne fotografii Urszuli Czartoryskiej z 1965 roku, kiedy Apolinary Kurowski wkraczał w świat fotografii. Urszula Czartoryska zawsze poszukiwała kontekstu kulturowego i antropologicznego dla zjawiska, jakim jest w pop-kulturze fotografia i jej szczególny rodzaj, czyli akt. A Kurowski miał chyba pecha, że nie urodził się w XIX wieku, że nie dane mu było poznać Stanisława Ignacego Józefa Ostroroga juniora, którego heliografie z aktorkami, tancerkami, kurtyzanami z Paryża były pierwszymi artystycznymi aktami w dziejach polskiej fotografii. Nie ukrywam, że chciałbym być podczas ich spotkania nawet za ceną przyjścia na świat dawno, dawno temu, dużo dawniej niż wynika to z mojego PESELU… Byłaby niezła impreza, gwarantuję…
Kurowski nie musi znać prac teoretycznych Barthes’a, Morrina, MacLuhana, Benjamina, du Chamin’a. Nie musi, bo w jego twórczości fotograficznej, którą oddał innej swojej pasji, czyli kolekcjonerstwu, widać radość aktu twórczego, widać mądrość oka fotografa, który unika brutalizacji i prymitywizacji obiektu, jakim dla niego jest KOBIETA - ta smutna, ta radosna, ta wielka w macierzyństwie, ta wyraźnie znudzona obecnością jakiejś obcej płci.
Nie wiem, czy Kurowski był świadomy, tego, co robi, czy też miał artystyczny instynkt, impuls, podnietę, aby swoje kadry komponować wedle zasady napięcia między realnością
a inscenizacją. Wiem, że prezentowane na tej wystawie zdjęcia - wybrane przeze mnie z bezwzględną manią uwielbienia KOBIET - pokazują, jak można kochać, jak można cieszyć się i dzielić się radością kochania z innymi. Pan Apolinary, znacznie ode mnie starszy, bo z Zawiercia wyjechał, kiedy ja się rodziłem, dał mi impuls, podnietę, inspirację do zastanowienia się nad tym, czy bliższa jest mi biała z lewej, czy czarna, ukryta za woalem włosów z prawej. Symbolika bieli i czerni nie jest przecież przypadkowa - to odwieczna
walka dobra ze złem, kuszenia i odkupienia, grzechu i pokuty…
Pan Apolinary nie byłby sobą, gdyby uwielbienia dla kobiecego ciała nie skonfrontował z brutalną, czasem śmieszną rzeczywistością lat PRL, który odebrał mu Ojca. Ojciec zmarł na pogrużliczne powikłania, których nabawił się w więzieniach najbardziej sprawiedliwego
ustroju…
Lata 50., 60., 70., 80. - to apoteoza tego ustroju, kiedy Kurowski dojrzewał, po raz pierwszy kochał, studiował, pracował, obserwował świat i fotografował go. O tych latach wiele bardzo intymnych wspomnień znaleźć można w jego książce Powrót do Zawiercia.
Fotografia powyżej jest jedną z najbardziej jadowitych, jakie znam, satyr na czasy, co prawda minione, lecz przecież tkwiące gdzieś głęboko w naszej zbiorowej podświadomości. Kultowa mównica, znudzone plenum skonfrontowane z nagą modelką to metafora tyleż przewrotna, co pełna swoistej adoracji ,,nagiej prawdy”, o którą łatwiej wtedy było niż o prawdę jako cnotę.
Prawda objawiała się w polskiej mutacji słynnej ,,Prawdy” spod Kremla. I znów satyryczny pazur Kurowskiego, bo zdjęcie czytającej ,,Trybunę Ludu”, czemu przypatrują się łabędzie, odczytać można jako parafrazę słynnych słów: ,,Polacy nie gęsi - tylko łabędzie i swój język mają”… Tak mógłby tę fotografię podpisać Kurowski, zdobywca brązowego medalu na międzynarodowej wystawie ,,Foto żart ‘84”.
Twórczość fotograficzna Apolinarego Kurowskiego jest już - jak zapewnia autor - zamkniętym rozdziałem. Teraz ciekawe czasy, w jakich żył i żyje, postanowił inaczej
dokumentować. Z tego powstała książka pełna anegdot, nazwisk, wspomnień o miejscach, których już nie ma, albo zmieniły się tak bardzo, że sam autor miał kłopoty z ich identyfikacją. Szczególny jest też kontekst jej wydania (rok jubileuszu 100-lecia nadania Zawierciu praw miejskich) sprawiający, że czyta się ją jak opowieść o wielkiej historii, pokazanej przez pryzmat setek małych historyjek. Szkoda jedynie, że w książce jest tak mało zdjęć Kurowskiego, bo przecież fotografia była jego pasją, poprzez którą wyrażał swój ciepły stosunek do świata, budując prostymi metodami nastrój swych prac. Nie ucieka od nostalgii, nie obce mu operowanie symbolem. Potrafi uśmiechnąć się z kadru i poza kadrem. Po prostu - potrafi robić zdjęcia…
#gajderiamagazine #gajderia
via Tumblr http://ift.tt/1eXucYH
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz