środa, 9 lipca 2014

Z archiwum GajderiaMagazine, marzec 2014 GOORAL w Krakowie Może...





Z archiwum GajderiaMagazine, marzec 2014


GOORAL w Krakowie



Może to już ten wiek starczy, kiedy otwiera się głowa i szuka się nowych przyjemności. Przestaje się być tradycjonalistą. Dla mnie pierwszym momentem zagłębiania się w muzykę elektroniczną była współpraca zespołu Korn i Skrillexa. Potem powoli nowe „kapele” przypadały mi do gustu (Modestep) i, że się tak wyrażę, „wykonawcy” (wspomniany już Skrillex). Jako że coraz częściej ten rodzaj muzyki gościł w moim odtwarzaczu, postanowiłem wreszcie iść na jakiś “koncert”. Tak, napisałem ten wyraz w cudzysłowie, ponieważ uważałem do tej pory, że artyści odtwarzający, a nie grający muzykę, stoją na scenie przed monitorem laptopa i puszczają utwory jeden za drugim, dodając jakieś efekty, skrecze etc. Ogólnie wydawało mi się, ze taki “koncert” mogę zrobić u siebie w mieszkaniu, gdzie poskaczę przed laptopem z podłączonymi głośnikami. Ewentualnie zaproszę kilku znajomych, wypiję kilka piw i poskaczemy razem. Z tym, że nie będę musiał za nic płacić (no, chyba że przyjdą panowie w niebieskim i wlepią mi mandat za puszczanie elektro po 22.00). Tak czy siak, miałem nie po drodze na taki występ. Pewnego dnia jednak mój dobry kumpel powiadomił mnie, że pewien „chłopek roztropek” o ksywie Gooral gra niedaleko, i to za śmieszne pieniądze. Słyszałem o nim trochę. Wiedziałem, że dwa lata pracował nad swoim materiałem i że łączy muzykę elektroniczną z folklorem góralskim (tak, tak… Donatan nie był pierwszy), ale jego muzyki niestety jeszcze nie znałem.

Ok. Zostałem namówiony na ten koncert. 28 lutego w klubie Fabryka o godzinie 21.00 miało się rozpocząć szoł. Powiedziałem sobie w myślach: „ok, to jest ten moment”. Na facebookowej stronie eventu zapisanych było 440 osób, więc impreza zapowiadała się przednio. Około 20.40 byłem z moim kumplem przed drzwiami tego garażu, w którym miał odbyć się koncert (ci, kórzy byli w Fabryce wiedzą, że nie przesadzam). Okazało się, że jesteśmy trzecią grupką, która stoi przed klubem. Pierwsza moja myśl: chyba klapa organizacyjna. Mili panowie z ochrony uprzedzili nas, że musimy chwilę poczekać, bo jeszcze trwa próba. Weszliśmy przed 21.00, szybko do szatni, a później po piwo. I tadam. Na wielkiej sali byliśmy z kumplem pierwsi. Zdążyliśmy na koniec próby Goorala. Załamałem się. Przed moimi oczami stały dwa duże stoły w kątach sceny i dużo nagłośnienia. Trzeba było wydać tę kasę na imprezę (lub na mandat). Efekt będzie ten sam. Sala powoli się zapełniała. Zauważyłem, że ktoś wszedł na scenę w kurtce i ciągnie za sobą walizkę na kółkach (obraz często widziany na dworcach). Okazało się, że to jeden z supportujących DJ-ów. Super. Przyjść 20 minut przed występem, włączyć laptopa i zacząć grać – pomyślałem. Dwadzieścia minut później tak się stało (Nostradamus ze mnie, he he). Dwóch gości gibało się nad stołem przez trzy godziny, ludzie pod stołem ruszali się w rytm gibania się tych dwóch panów. Pod koniec ich występu wyszedł trzeci pan i zaczął pluć do mikrofonu. Straciłem rachubę czasu, ale wydawało mi się, że beatboxer dał nam pięciominutowy pokaz swych umiejętności. Zapewne wiele osób będzie chciało mnie zlinczować za to co napisałem wyżej, ale jakbym chciał pooglądać takich ludzi, to włączyłbym Youtube, a nie płacił 20 zł za bilet. Jeśli macie wysoką wrażliwość lub czytacie to przed godziną 22.00, to lepiej przejdźcie do następnego akapitu. Doszło do mnie, że przej*bałem kasę, a coraz większa ilość wypitego alkoholu wcale nie pomagała mi przestać o tym myśleć.

Czekamy na Goorala. Ma większy stół, więc może pokaże coś lepszego. Ok, wychodzi. Coś tam naciska, potem przechodzi na drugą stronę stołu i znowu powtarza naciskanie (dużo lepsza prezencja sceniczna). Kiwa głową. I znowu coś naciska. Leci miła dla ucha muzyka. Potem wychodzi jakaś pani, następnie pan. Ruszają się. Jest lepiej (i to stwierdzenie nie jest spowodowane przez ilość wypitego przeze mnie alkoholu). Nagle z głośników słychać charakterystyczne góralskie zaciąganie i dźwięk piszczałki (niestety, nie wiem jak to fachowo nazwać). Świetny wokal Wiosny (to ta pani) wywarł na mnie ogromne wrażenie. Zaskoczenie totalne – Gooral odmienił ten koncert o 180 stopni. Świetnie się bawiłem przy jego muzyce, chociaż kiepsko znałem jego repertuar. Na końcu artysta jeszcze zaśpiewał “Sto lat” dla swojej dalekiej kuzynki, a na bis zagrał piosenkę z wykonawcami supportującymy. Improwizacja ta nie wyszła za dobrze, ale nie zmieniło to mojego zdania na temat występu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to do wokalisty. Różnica między jego wokalem, a tym jak wyglądał (czyli jak typowy skate) powodowała uśmiech na twarzy, jednak bardzo psuła klimat folkloru, który towarzyszy muzyce Goorala. Koncert skończył się na trochę przed 2.00, potem artysta podpisywał płyty i rozmawiał z fanami. Jednym słowem – respekt.

Jak widzicie, przedstawiłem subtelną różnicę między artystą i wykonawcami. Na tych pierwszych można wydawać i wydawać,a oni nadal fascynują. Na drugich często po prostu szkoda kasy.

Tako rzecze Ereg.






via Tumblr http://ift.tt/1lUhRA2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz